I znów trzytygodniowa przerwa - nie piszę bo moje aktualnie mieszkanie nie ma internetu, a przecież nie będę podbierał cały czas swojemu współlokatorowi modemu z Play, chcę żyć...
Dobrałem się do albumu Zedd'a dosłownie 15 minut temu i już jestem zachwycony. Chciałem się tylko pochwalić, z racji tego że na moim blogu można uświadczyć recenzje kapel raczej ciężkobrzmiących a nie DJ'ów lub ludzi, którzy zajmują się elektroniką.
Enyłej, jeżeli nie macie czego słuchać aktualnie - polecam, bardzo polecam. Jak przesłucham całość, to na pewno pochwalę się przemyśleniami. Aktualnie Zedd goni moje ukochane Telefon Tel Aviv więc jest naprawdę dobrze.
Tak szczerze, niepisałem bo nie było kiedy. Postaram się trochę bardziej regularnie uzupełniać bloga aczkolwiek z tym może być różnie bo mogą być trzy recenzje dziennie, mogą być trzy w tygodniu albo i trzy w miesiącu.
Z reguły nie słucham polskich zespołów; rzadko kiedy znajduję coś ciekawego w ich muzyce, czuję się tak, jakby na siłę kopiowały rozwiązania z zachodu. Oczywiście nie jest tak, że Polska muzyka jest be, fuj i niedobra - są też zespoły które wielbię takie jak Blindead, Tides From Nebula, Obscure Sphinx czy chociażby najbardziej znany Behemoth. No i są jeszcze kapele prowadzone przez ludzi których znam czy kapele w których gra znajomy znajomego. I z tych wszystkich kapel raz na jakiś czas pojawiają się zespoły, które nie dają mi spać po nocach i miażdżą wszystko wewnątrz. O takiej kapeli dzisiaj mowa - lejdis end żęntelments, aj giw ju M.O.R.O.N.
Moja przygoda z Moronem zaczęła się jakiś rok temu gdy natknąłem się na video do Nieostatni. Gdyby nie tekst po polsku to pewnie myślałbym że natknąłem się na jakiś angielski, hardcore'owy band. A tu zonk! Nie będę się zagłębiał w recenzowanie Nieostatniego bo nie jest to cel naszego spotkania.
Świt to taka miła, ZA KRÓTKA ep'ka - na dodatek koncepcyjna - opowiadająca o życiu. Wiece co, nie będę Wam mówił o czym który numer opowiada, jeno się zagłębię w warstwę muzyczną. Gitary nap.. grają bardzo mocno, nawet bas robi fajną robotę i gra równo (!), bęben niczego sobie i wokalista. Panowie i Panie, czapki z głów dla Maćka Friedricha - zapowiadam Wam nadejście czołowego polskiego krzykacza. Mam tak, że lubię dobry krzyk. Taki, który nie jest za suchy, najlepiej jak jest jeszcze dramatyczny (vide wokal Sama Cartera z Architects). A tu, Maciek przekazuje dokładnie taką ilości jak trzeba - nie jest za sucho, jest idealnie wręcz. Powiem tak - zacznijcie od pierwszej ep'ki (Nowy Wspaniały Świat) i rozkoszujcie swoje uszy M.O.R.O.N.'em - bardzo Wam polecam i pilnujcie tego zespołu -warto.
Ep'ka będzie dostępna do ściągnięcia od 05.10.2013 na stronie M.O.R.O.Na - a teraz wszyscy idą na facebooka i lajkują! (Facebook.com/moronhc)
Ocena FTM: 5/5
PS. Prawdopodobnie będę miał trochę niespodzianek ale to wszystko w swoim czasie!
W przypadku mojej osoby z muzyką jazzową (i jazzowo-podobną) jest pewien mały problem. Potrafię słuchać, potrafię (w większości przypadków) zrozumieć co artysta miał na myśli, potrafię przyrównać coś do czegoś ale za cholerę nie potrafię grać jazzu. Znam akordy, cośtam potrafię w tą stronę, jakieś proste solo też ale nic bardziej skomplikowanego. Dlatego ta recenzja będzie podszyta małą nutką zazdrości - jak już założyłem bloga, to mogę się wyżyć! :)
Brian Massaka to 20-letni gitarzysta (I skrzypek. I fortepianista. Fuck!) pochodzący z Torunia, aktualnie studiujący w konserwatorium muzycznym w Danii (nawet nie wiem jak poprawnie wymówić nazwę - Sydansk? Syddanks? Szyndankś?) . Twórczość Briana od pewnego czasu obserwuję na Facebooku i, w końcu, doczekałem się złożonego zbioru na które będę mógł wydać swoje ciężko zarobione pieniądze. Większość utworów (jeżeli nie wszystkie) można było już wcześniej odsłuchać na Soundcloudzie Briana. Teraz, za 15 złotych - nie jest to wygórowana cena za taki fajny albumik - można się zagłębić w muzyczne podróże Pana Massaki.
Osobiście, materiał przypomina mi dokonania Jaga Jazzist na wpół wymieszanego z Telefon Tel Avivem (obydwie grupy BARDZO POLECAM - zresztą, zaprezentuje je niedługo, może nawet szerzej). Instrumenty brzmią ciepło, bardzo mi się podobają sample perkusyjne użyte w numerach; nie ma czegoś takiego, że numer płynie, płynie i w pewnym momencie coś się wtrąca - całość jest spójna, złożona tak, jak ma być. Po kolejnym przesłuchaniu jeszcze wpada mi jedno porównanie - Hans Zimmer i jego soundtrack do jednego z najgłośniejszych filmów ostatnich lat - Incepcji. Jeśli nie wiecie o co mi chodzi - polecam przesłuchać utwór Aquarium, a następnie ten utwór. Podoba mi się też, że Brian zdecydował się na zaproszenie Przemka Piotrowskiego do utworu Before Your Eyes - można powiedzieć, że był to dosyć odważny ruch biorąc pod uwagę, że cały album jest instrumentalny. Chociaż może barwa głosu Przemka mnie szczególnie nie porywa, to jest to całkiem miły kontrapunkt do reszty albumu.
Nie udało mi się jeszcze zakupić albumu, ponieważ nie mam ani grosza wolnego na koncie, ale gdy ten moment nadejdzie, to na pewno Massaka Brain wyląduje w mojej kolekcji na jednym z wysokich miejsc.
Brianie - jeśli to czytasz - szczerze Ci zazdroszczę tego, co chodzi po Twojej głowie i bardzo propsuję brzmienie telecastera na Twoim ostatnim gigu w Toruniu :)
Muszę przyznać, że longplejowy debiut kwartetu z Idaho przedstawia się nad wyraz smakowicie, jedenaście numerów, praktycznie wszystkie (z pominięciem Sidelines i końcowego Goodbye..) napakowane szybką akcją. Sam na zespół natknąłem się podczas viralowego udostępniania na facebooku teledysku do Cover Girl (który możecie, standardowo, obejrzeć poniżej). Zaciekawiony banjo na początku myślałem, że to znów jakieś Mumford and Your Mama albo jakieś indie, po czym po chwili do moich uszu dochodzi...
Tak. Masakra w stylu dobrego Dillinger Escape Plan, chociaż o wiele bardziej melodyczna i mniej skomplikowana w liczeniu (proszę, niech będzie chociaż 4/4. I człowiek liczy i wychodzi jakieś 9/5. Damn...). Muszę przyznać, że przez całą płytę przewija się bardzo dużo takich fajnych, inszych naleciałości, niekoniecznie spotykanych w tym gatunku. Chociażby to banjo w Cover Girl, westernowe klawisze w Saloon czy coś pomiędzy Born Of Osirisa ściganiem się kościelnego podczas Zdrowaś Mario w Like Autumn.
Panowie, mimo ich młodego wieku (są pewnie niewiele starsi ode mnie. A ja jestem młody. Jak nie ciałem, to przynajmniej duchem...) mają kupę fajnych pomysłów. Szczerze, osobiście mam tak, że jeśli album za pierwszym razem mnie nie porwie, to później (z reguły) już jest tylko gorzej i takowy album gdzieś znika z mojej pamięci. A tutaj, przesłuchałem album po raz pierwszy i - cytując znanego czworonoga - ja chcę jeszcze raz! Podoba mi się jak bardzo album jest zróżnicowany, nie powtarza swoich własnych rozwiązań cały czas w kółko tylko z każdym kolejnym numerem zaskakuje czymś nowym.
Podsumowując - bardzo jestem ciekaw co dalej zaprezentują panowie z The Ongoing Concept. Widać (a może bardziej słychać), że pomysłów mają naprawdę masę, teraz już tylko od nich zależy, czy pozostaną zespołem crossoverowym, ciężkim do sklasyfikowania czy pójdą też w generyczne ciężary przypominające zespoły z Summerian Records czy Rise Records (i co 10 sekund breakdown. I crabcore. I tunele wielkości talerzy). Zobaczymy co czas pokaże. Ja jestem bardzo ciekaw.
Ocena FTM: 4+/5
A co z Justinem, On też jest bardzo crossoverowy. Tak bardzo, że blogspot odrzucił mi zapostowanie linku...
Ten wtorkowy FTM jest swego rodzaju zapowiedzią - ostatnio na moim telefonie pojawiła się płytka niżej zaprezentowanego zespołu i myślę, że jest to jedna z najciekawszych płyt tego roku. Więc i pojawi się recenzja, mam nadzieję że niedługo. A póki co, prezentuje Wam The Ongoing Concept. Zapraszam!
Niestety, znów się spóźniłem - przeprowadzki to suki i zabierają cały wolny czas. A tu trzeba coś rozładować, a tu trzeba coś posprzątać. Cholernie dużo roboty.
Na tapecie ląduje dziś trzeci album Johna Mayera Continuum. Do tego albumu mam szczególny sentyment, ponieważ to był jeden z pierwszych albumów, które kupiłem za pieniądze zarobione na koncertach i to był album, który był punktem zwrotnym (nie tylko w karierze JM) w moim odbieraniu muzyki. Ładne melodie, 'szeroko' brzmiąca muzyka - czego chcieć więcej?
Aż dziw, że z albumu wyszło tylko kilka singli - cały album na dobrą sprawę jest kopalnią hitów. Całe 48:34 minut świetnej muzyki. Dla tych którzy nie znają - zdecydowanie polecam!
Album otwiera Waiting for the World to Change - świetny numer, ładnie grające dzwonki z tyłu, gitary robią to, co trzeba - mjut, maliny i wspaniałość! Teraz mógłbym skończyć recenzję tej płyty - dla mnie to jest idealny popowy album - po dziś dzień nie słyszałem lepiej wyprodukowanego, zagranego, napisanego, wypromowanego albumu.
W tej recenzji jeszcze polecam Wam wszystkim czytającym to teraz DVD koncertowe Where The Light Is. Ponad dwie godziny muzyki live, podzielonej na trzy segmenty - po raz kolejny, nie znam lepszego koncertowego DVD niż to. Pod żadnym pozorem - nie oglądajcie go na youtube! (no, chyba że jest w jakości HD, to jeszcze jeszcze :)
Podsumowując, co znajdziemy z perełek na tym albumie? Fenomenalne, bluesowe Gravity; akustyczny Stop This Train (w którym Mayer gra tak, jakby jechał pociągiem. Albo coś...) i zamykający album I'm Gonna Find Another You. Niesamowicie soulowy, piękny numer - wyobrażam sobie, czy jakiś facet po zakończeniu związku ze swoją kobietą może powiedzieć (zaśpiewać) tak wspaniale jak Mayer.'
Moje małe, prywatne życzenie - kup mi ktoś bilet na koncert Mayera. Chociaż gra teraz country i jest truerootsmanem, to i tak chcę go cholernie usłyszeć na żywo. No bardzo chcę!
W dzisiejszym odcinku pojadę troszkę prywatą i pozdrowię (znów...) swoich kumpli z MBTM - Piotra Szumlasa i Kubę Zaborskiego. Muszę ich w końcu zmusić żeby wydali coś studyjne bo ileż można słuchać tego samego wykonania z MBTM! Zapraszam.
Strasznie Was przepraszam za tą obsuwę - przeprowadzam się + mam kilka rozmów (ciekawych) i najnormalniej na świecie nie miałem czasu.
Już na samym wstępie mogę powiedzieć, że to będzie kolejna trudna recenzja dla mnie. Letlive znam już bardzo długo, jak zwykle kiedyś natknąłem się na nich na youtube. Skończyło się to tym, że pierwszy album - Fake History - wszedł do mojego osobistego panteonu. Pełny świetnych, gitarowych riffów, świetnej roboty sekcji rytmicznej i pełny świetnych tekstów i wokalu Jasona Butlera. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem czy ten album przypadkiem nie jest koncepcyjny...
Dlaczego recenzja The Blackest Beautiful będzie dla mnie ciężka? Dlatego, że czekałem na ten album od momentu, gdy przeczytałem na fejsbuku o nagraniach pierwszych piosenek. Pozwolę sobie zostawić swoje osobiste przemyślenia na sam koniec, teraz wprowadzę Was trochę w świat Letlive i The Blackest Beautiful.
Album otwiera fenomenalny Banshee (Ghost Fame). Jestem pod wielkim wrażeniem riffów - nie są zawrotnie szybkie czy ciężkie, nikt tutaj niczego nikomu nie udowadnia. Po prostu riff gniecie to, co trzeba w sposób który trzeba. Na albumie można uświadczyć kilka ciekawych instrumentów poza gitarami - są grzechotki, są bębenki (bongosy przypuszczalnie, nawet nie wiem). Są nawet elektroniczne wstawki - odsyłam was do numeru The Dope Beat. Jest bardzo kreatywne zastosowanie efektów gitarowych - kreatywnych nie w stronę Toma Morello (z Rage Against The Machine) gdzie na nich opiera się cały numer - tutaj efekty są użyte raczej jako smaczki.
Warto zrobić przystanek przy tekstach na tej płycie - Butler otwarcie krytykuje Amerykański styl życia, jak i Amerykańską gospodarkę. Moja ulubiona część z utworu White America's Beautiful Black Market - They say "get sick, then feel better" Be sure that they will never cure you You're worth so much more diseased
(swoją drogą, zauważyłem że ten motyw jest dosyć popularny wśród tego środowiska - pierwszy z brzegu, utwór B17 zespołu Materia - w tym miejscu pozdrawiam całą czwórkę, fenomenalni ludzie i jeśli kiedyś będą grali w okolicy - pójdźcie, przybijcie piątkę, napijcie się piwa z nimi i wspomnijcie moje słowa :)
Więc jaki problem jest z tą płytą? Są na niej dobre tylko trzy (i to na dodatek pierwsze) numery. Pierwszy krążek męczę po dziś dzień, tutaj męczę tylko pierwszy numer. Płyta muzycznie za nic do mnie nie przemawia, powiela pomysły które były we wcześniejszych piosenkach, Butler niestety, oprócz tekstów, niczym nie zaskakuje. Jestem pewny, że piosenki z tej płyty muszą siać pogrom na koncertach (na który bardzo chciałbym się wybrać, swoją drogą) aczkolwiek, na płycie nie robią takiej roboty.
Ocena FTM: 3/5
Komentarz Biebera: MAM lepsze riffy! I 27osobową świtę!
Po raz kolejny, w dzisiejszej odsłonie 'wujek poleca piosenkę, którą mogłeś/mogłaś już znać' mamy dwóch panów - Bireliego Lagrene i Sylvaina Luca. Jeśli komuś kojarzy się to z Francją - bingo, wygrałeś/wygrałaś flet poprzeczny i karnet na kebaba! Nie przedłużając:
Myśleliście, że będę recenzował tylko ciężarki, traktorki i muły w jeziorach? Nie ma tak lekko. W życiu każdego mężczyzny (no, może nie każdego...) nadchodzi moment, kiedy poznaje dziewczynę. Nie jest to taka jakaś pierwsza lepsza zwykła dziewczyna, tylko taka dziewczyna, która (metaforycznie) kopie cie po tyłku, wywraca wszystko do góry nogami i jeszcze się to podoba. Więc - ja na taką dziewczynę natrafiłem (i jestem już z nią długo. Bardzo długo). Jaki to ma związek ze Strołksami? Ano taki, że to właśnie Ona (i jej cicha miłość do Juliana Casablancasa) mi pokazała Strołksów i to przez nią zacząłem ich namiętnie słuchać. Damn...
W każdym razie, drugi album The Strokes Room On Fire wydany w 2003 roku to bardzo ciekawa pozycja w mojej osobistej kolekcji "albumów, które mogę słuchać więcej razy aniżeli trzy i mieć ich dosyć". Zdecydowanie najkrótszy pełny album jaki słyszałem (nie liczę Ep'ek) - lekko ponad pół godziny to nie jest zbyt dużo, co nie?
Chociaż przez te pół godziny ten album potrafi nieźle namieszać. Jeden z moich ulubionych numerów ever - Automatic Stop - właśnie pochodzi z tej płyty. Na pochwałę zasługuje sam Casablancas za teksty tych utworów - nie śpiewa o domu cioci Maryni na wybrzeżu Korsyki tylko śpiewa o uczuciach. Nie w sposób Biebera (#yolo #yolo #swagmyass) tylko w bardzo inteligentny sposób - polecam. Plus, po raz pierwszy spotkałem się z innym sposobem nagrywania wokalu właśnie u The Strokes - ich pierwsza (i druga i chyba nawet trzecia płyta) posiada wokal nagrany przez mały piecyk Peaveya co skutkuje tym, że barwa jest bardzo miło przybrudzona, charcząca momentami ale i oryginalna.
Powiem Wam, że to jest jedna z trudniejszych recenzji jakie przyszło mi póki co (i pewnie dalej w czasie...) napisać. I to nawet nie dlatego, że recenzuję ulubioną płytę ulubionego zespołu mojej dziewczyny, tylko dlatego, że ciężko mi jest krytycznie spojrzeć na tą płytę. Lubię dobre, gitarowe riffy - są. Lubię, gdy bas się nie wymądrza, tylko gra swoje - jest. Lubię, gdy perkusja chodzi żwawo i nie przysypia - zgadza się. Lubię to, że wokalista też się nie opieprza i ładnie mu to wychodzi - tadą! Wszystko jest.
Jednym słowem - bardzo polecam. Room On Fire jest bardzo spójną płytą; bardzo łatwa do przesłuchania z racji swojej długości, bardzo fajna żeby pokazać znajomym jaki fajny się zespół znalazło dzięki Wujkowi lub żeby poderwać dziewczynę na ten zespół. Bo w drugą stronę to działa. Wiem z autopsji.
W dzisiejszym cyklu wtorkowych piosenek pojawia się Disperse, męczę ich drugi album (Living Mirrors, Season of Mist 2013) już od dobrych dwóch tygodni i, po dziś dzień, nie mogę wyjść z zachwytu nad melodyką tego albumu.
Zauważyłem, że zanim zacznę recenzować jakiś materiał to lubię się napatrzeć na okładkę i dowiedzieć się, co artysta miał na myśli. Ekstensywnie trenowałem to w szkole średniej (na ogół z marnymi skutkami), więc i tym razem spróbuję. Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia co artysta chciał zaprezentować tą okładką. Kolorki ładne, dużo kreseczek; ba, pojawia się nawet sztuczna pierś czy włosy pod pachą. Zapada w pamięć.
Karnivool to zespół o którym mało kto słyszał w Polsce. Z wielu moich znajomych chyba tylko ci z portalu sevenstring.pl (których, w tym momencie, wszystkich pozdrawiam!) wiedzą co to Karnivool. No cóż, ja już się do tego przyzwyczaiłem, że dobra muzyka gdzieś się tam tłoczy w kanałach i trzeba przekopać youtube, last.fm, spotify, ogródek babci i półkę z przyprawami Knorr żeby się dogrzebać do czegoś fajnego. A w radiu leci Dżastin Bieber i jego #yolo i #swag na czele.
Wydany bardzo niedawno album Asymmetry mogę nazwać przekrojem całej twórczości Karnivoolowców. Jeśli ktoś z Was słuchał kiedyś Toola (na którego płytę czekam już tyle czasu, że zdążyłem... nieważne co zdążyłem) to pewnie znajdzie się, na swój sposób, w domu. Ja, osobiście, cenię ten zespół nawet bardziej od Toola a to dlatego, że cała płyta mnie trzymała w napięciu od początku do końca. Gitary na moje ucho nie lecą takim nowoczesnym, skompresowanym przesterem; są bardziej chrupiące od Lays'ów Max, smaczniejsze niż Kubuś malina-banan i bardziej zapadające w pamięć niż wieczorek meksykański z najpikantniejszym burrito na czele i najlepszą tequilą dostępną za 89 złotych. I wszystkimi późniejszymi (ekhem) "przyjemnościami" włącznie. Nie sposób wspomnieć o bardzo hipnotycznym wokalu, bez niego... Bez niego byłoby mi smutno. Wam też. I Karnivoolom też. O basie nic nie mówię. Bo, chociaż urywa co trzeba, to i tak go nikt nie słucha.
Album otwiera Aum. Jadąc samochodem o godzinie 23:00 zastanawiałem się, czy właśnie nie przeżywam Bliskiego Spotkania Trzeciego Stopnia (dżem dobry Panie Szpilberg!). Klimat tej płyty jest nieziemski (i będę o tym pisał jeszcze nieraz w tej recenzji). Następnie, moje uszy zaatakował Nachash. Muszę przyznać, w pewnym momencie poczułem się jakbym słuchał Mastodona z przyjemniejszym wokalem. Bas niziutko mruczy, robi się taki mały ogród zoologiczny: są lwy, są pantery, są tygrysy i są jakieś inne, ładnie śpiewające, zwierzątka. Na przykład ptaszki, czy coś...
I w tym momencie, po raz pierwszy (i ostatni) ograniczę się do opisywania jeszcze tylko dwóch utworów z całej płyty. I robię to tylko dlatego, że nie mogę Wam sprzedać całego albumu słowami. Moimi personalnymi ulubieńcami z całego albumu są: tytułowy Asymmetry - tu się czułem naprawdę jak w ogrodzie zoologicznym, gitary gryzą uszy; ten sampelek, który przewija się przez dwie i pół minuty nadaje świetnego charakteru. Drugi numer? The Last Few. Nosz kurcze; moja dziewczyna (gdyby przesłuchała ten album) pewnie by przyznała mi racje (dla niej ZOO to raj). Każdy z Was musi sobie sam wyrobić zdanie na temat (ZOO) tej płyty. Znaczy, to właściwe zdanie jest tylko jedno - ten album urywa wszystko. Od małych palców do lwich wąsów.
Płyta nie jest łatwa w odbiorze, co to to nie. Wyprodukowana przez Nicka DiDię - który współpracował z Pearl Jam, King's X (POLECAM!), Mastodonem (a to stąd te brudy...) czy Stone Temple Pilots - płyta od samego początku do samego końca ciekawi. Mam z nią syndrom QOTSY - to znaczy, słucham Asymmetry cały czas i staram się odnajdywać za każdym razem nowe ciekawostki. Stawiam, że zanim do końca zrozumiem tą płytę, minie jeszcze dobry miesiąc słuchania jej na okrągło. No cóż, chciało mi się pisać recenzje, teraz muszę rozumieć płyty. Już nie wystarczy mi polski czy angielski. Teraz jeszcze muszę sprechać po płytowemu (Mój Boże, jak to brzmi...).
No i pewnie, żeby zrozumieć tą płytę, trzeba przesłuchać ją w ZOO. W towarzystwie tygrysa, sokoła albo lamparta. Broń Boże jakiejś kaczki, bądź (co gorsza) jeżozwierza. Czyli... takiego dużego jeża.
Ocena FTM: 4,5/5
Komentarz Biebera: Jestem bardziej metalowy od nich! Ja przynajmniej mam #swag i... (nic innego).
Panowie z TSF potrafią mnie wyczuć. Kiedy przygotowałem sobie całą setlistę utworów, które mógłbym prezentować co wtorek to TSF'si wyskakują z zabawą. Tutaj możecie zobaczyć co mnie tak porwało.
Piękna kompozycja okładki, czyż nie? Sympatyczna pani w bieliźnie, lew (czy jakiś inny gryzoń) po drugiej stronie i na samym środku, bohater naszego pojedynku - Danko Jones.
Dla niewtajemniczonych - Danko Jones to kanadyjskie trio w składzie Danko Jones (hehe!), John Calabrese, Atom Willard. Żadnego z nazwisk nie znałem wcześniej, no ale cóż - nie jestem Kanadyjczykiem. Okazuje się, że w Kanadzie jest to całkiem znany zespół - od 1996 roku wydali sześć longplejów, z czego najświeższy w 2012 "Rock and Roll Is Black and Blue"; w międzyczasie zaliczyli obecność na soundtracku do Need For Speed: Nitro (nie dziw, że nie słyszałem nigdy o tym tytule - wydany tylko na Nintendo Wii i DSi). Chociaż, moim zdaniem, bardziej zasługują na to, żeby trafić na soundtrack do jakiejś gry z serii Tony Hok Pro Szkejter 7: Dzisiaj Tyłkiem po Chodniku (tm).
Na tapecie dziś mamy album wydany w 2010 roku "Below The Belt". Wyprodukowany przez Matta DeMatteo (który, notabene, wyprodukował wszystkie produkcje Danko Jonesa - czyli to musi być ich jakiś funfel czy coś...) album zawiera 11 piosenek (13 w wersji Digipack, 14 na iTunes) o tak chwytliwych tytułach jak Magic Snake czy I Wanna Break Up With You. Jest to jeden z tych albumów na który lepiej patrzeć pryzmatem całości aniżeli pojedyńczych piosenek.
Cały album otwiera I Think Bad Thoughts. I po tym numerze już w sumie wiadomo jak będzie wyglądał cały album. Przez niewiele ponad pięćdziesiąt minut, nasze uszy pieści szybki, wręcz lekko ocierający o punk, rock'end'rollowy pociąg. Płyta nawet na chwilę nie zwalnia, w całokształcie jest to nawet przyjemne, aczkolwiek - szkoda, że na albumie nie pojawia się coś nowego. Z jednej strony, cytując Rejs Piwowskiego "Mnie się podobają melodie, które już słyszałem", z drugiej strony - Panie Premierze, ileż można?! Nie powiem, bardzo mi album spasował podczas podróży moim wehikułem, aczkolwiek nie jest to płyta, której chciałbym świadomie słuchać cały czas. Jest kilka naprawdę chwytających numerów - na przykład, wcześniej wspomniany I Think Bad Thoughts czy Full of Regret (swoją drogą, jeden z fajniejszych prostych riffów które słyszałem).
Tekstowo album nie powala. Danko śpiewa głównie o dziewczynach i o tym, że robiłby z nimi brzydkie rzeczy w swoim kadilaku. Ciekawe jakiego ma kadilaka, hm. Zwróćcie też uwagę na obsadę w każdym z teledysków. Pojawia się Frodo, który zamienił sztylet na szotgana; nawet pojawia się Lemmy z Motorhead! Jeśli tego nie zrobiliście, oglądajcie te teledyski w takiej kolejności jak są zapostowane - tak tworzą całkiem fajną trylogię.
Więc - czy jest to alternatywa dla Nickelback? Dla mnie oba zespoły trafiają na tą samą półkę, czyli 'wrzucę do samochodu i nie muszę wiedzieć czego słucham'. Do Billy'ego Talent im jeszcze daleko pod względem ciekawości riffów czy tekstów. Chociaż, Nickelback z tej trójki chyba ma największy airplay w radiach na całym świecie.
A, zapomniałbym - w tym roku zespół wystąpi na Woodstocku i w sumie, obok Enter Shikari, może być to jeden z ciekawszych koncertów. Opiszę jak wrócę.
Ocena FTM: 3/5
Komentarz Biebera: On też śpiewa o dziewczynach. Tylko, że o gimnazjalistkach. I dla gimnazjalistek.
Trochę poplanowałem, trochę poczytałem komentarzy, więc plan recenzji wygląda następująco:
19.07 - Danko Jones - Below The Belt
26.07 - Karnivool - Asymmetry
(z racji tego, iż będę zwalczał nudę na Woodstocku)
31.07 - The Strokes - Room on Fire
09.08 - Letlive - The Blackest Beautiful
16.08 - John Mayer - Continuum
23.08 - Periphery - Periphery II 30.08 - We Butter The Bread With Butter - Goldkinder
Biorąc pod uwagę ilość albumów, które chciałbym zrecenzować, może zdarzyć się tak, że będą dwie (a może i trzy) recenzje w tygodniu. Albo i jeszcze więcej. Tylko że o tych pobocznych projektach nie będę nic wam mówił wcześniej. Nic a nic!
No i czekam na premierę czegoś od Dżastina Biebera. I kupę innych albumów.
Ktoś chcę przeczytać moje przemyślenia na temat jego/jej ulubionej płyty?
Pierwsza informacja: od dziś zapowiadam (jakiś tam) rozkład bloga.
Co każdy wtorek będzie pojawiać się 'piosenka tygodnia' (w radiu Maryja) tzn. - będę prezentował wybrany przez siebie numer, pisał kilka (mniej lub bardziej) ciekawych rzeczy o nim, a następnie będę go słuchał.
Sam.
W ciemnym pokoju w łiskonsin.
Za to w każdy piątek będę starał się opublikować nową recenzję. Tutaj już jest większa dowolność tematu, ponieważ w komentarzach do każdego posta mogę przyjmować propozycje recenzji. Może być Shazza, Dżastin Bieber, nawet może być Nicki Minage (tylko tu już opłacacie mi lekarza i przyjazd karetki).
Koniec wprowadzenia, przechodzimy do meritum - jak słuchać muzyki?
Oczywiście, zaprezentuję swoje podejście do tego (jedyne i słuszne). Kontekst - słuchamy muzyki żeby ją później zrecenzować. Oczywiście abstrahuję od wartości rozrywkowej muzyki, ponieważ nie będziemy jej słuchać na głośnikach babcinego komputera z lat '90 z przegiętą korekcją na maksa i wyciętym środkiem.
Zawsze zaczyna się tak, że znajduję jakąś muzykę na youtube/poleca mi ją znajomy/przeczytam gdzieś dobrą recenzję/spojrzę na plakat koncertowy danej kapeli. Następnie, zaopatruję się (znanymi tylko sobie kanałami) w pożądaną płytę, bądź też całą dyskografię danego wykonawcy. A z tego miejsca, wszystko zawsze dzieje się tak samo.
Dana płyta ląduje na moim telefonie (SGSIII). Słucham przez standardowy odtwarzacz Szajsunga (kiedyś używałem jakiśtam płatnych, ale już mnie nie stać...), na zerowej korekcji, przez słuchawki AKG K 321. I najczęściej, na tym się kończy, gdyż z reguły nie mam czasu słuchać na swoim głównym, ulubionym zestawie.
A tym zestawem jest Presonus Audiobox + AKG K 530. Z słuchawkami (czy pierwszymi czy drugimi) jestem zaprzyjaźniony już od lat, na 530 nawet nagrywałem kilka rzeczy. Odsłuch na tym zestawie pokazuje mi o wiele szersze spektrum dźwięków, niż na SGS'ie. Wtedy dopiero mogę powiedzieć, czy brzmienie mi się podoba, czy rozumiem o czym ktoś śpiewa, czy w ogóle cokolwiek urywa mi dana płyta.
Na samym końcu, i często niewielu wykonawców dociera do tego miejsca, jest odsłuchiwanie w samochodzie. Nie będę się chwalił, że w wolnym czasie jeżdżę Fordem Mondeo (moich rodziców, damn...). Tam sprawdzam, jaki ładunek energii posiada dany wykonawca - aktualnie, moim faworytem jest chyba QOTSA, chociaż, klasyczny już, soundtrack z Need For Speed: Underground II robi fenomenalną robotę.
Co ważne, na każdym zestawie staram się zachować zerową korekcję - nie lubię podbijać basu czy odejmować góry, ponieważ wtedy nie wiem, jak bardzo postarał się dany pan od masteringu bądź miksu. Lubię mieć pogląd na to, jak zespół chciał (lub nie chciał) żeby płyta brzmiała. Jaki mieli (i mają) pomysł na swój dalszy rozwój.
I tak to wygląda. Nie mogę powiedzieć o sobie że jestem audiofilem - gdyż, najnormalniej na świecie mnie na to nie stać (hłehłe). A tak całkiem szczerze - mam to w głębokim poszanowaniu, czy moje kable są całe ze złota, czy podstawki na głośniki są wypełnione piaskiem, styropianem czy innym kartonem. Za to uważam, że jestem człowiekiem, który czegoś od muzyki wymaga - nie umiem, nie znoszę, przeżywam zgon za każdym razem, gdy ktoś każe mi słuchać muzyki z laptopa (i ją oceniać - nie jestem hipokrytą, przecież jakbym słuchał cały czas przez słuchawki to bym się z nimi zrósł...) bądź, co gorsza, z telefonu (o zgrozo). Nie umiem też słuchać muzyki za pomocą słuchawek dodawanych do Kaczora Donalda (czy też innej Gali lub Pani Domu).
I taka zapowiedź: w jutrzejszym cyklu "FTM mufi co hce' - Danko Jones i płyta 'Below The Belt'.
Tak mi się wydaje, że pierwszy post musi być albo mocny, albo... mocny? Jak tak, to zacznę od recenzji, moim zdaniem, największego zaskoczenia muzycznego 2013 roku. Osobiście jestem fanem QOTSY od dobrych kilku lat (nawet nie wiem ilu, pięciu? sześciu?), w sumie od czasu pierwszego mojego zespołu, w którym graliśmy Go With The Flow i Make It Wit Chu (pozdrowienia dla Kasi H., Wojtka P., Mateusza K. i Agaty Sz.).
Na premierę ...Like Clockwork czekałem od momentu, gdy w sieci pojawiły się pierwsze doniesienia o nagrywaniu płyty przez Pana Homme'a i jego świty (PH&JŚ). Sama historia o powstaniu tej płyty jest intrygująca - Pan Homme przeżył śmierć kliniczną podczas operacji kolana (ot, taki mały bonus), a następnie, przez ponad pół roku cierpiał na ciężką depresję. Cytując wypowiedź Troya Van Leeuvena, Pan Homme zaprosił swoją świtę do wejścia z nim "w mrok". PH&JŚ dzięki temu (a może nie?) stworzyli fenomenalną płytę; moim zdaniem bardzo spójną. Spójną i fenomenalną do tego stopnia, że nawet Kłentin Tarantino i Tim Barton są zainteresowani nakręceniem pełnometrażówki na podstawie klipów do tego albumu.
Album otwiera utwór Keep Your Eyes Peeled który, moim zdaniem, jest najsłabszym utworem z całej płyty. Gdybym miał oceniać tą płytę na podstawie intro, to pewno byłbym zawiedziony. Następnie, do uszu wkrada się I Sat By The Ocean. Świetny klimat, numer testowałem podczas podróży samochodem - jadąc europejskim kombikiem, czułem się jakbym podróżował amerykańskim krążownikiem szos, z paczką kokainy w bagażniku (i ajSmrodem śledzącym moje poczynania za pomocą PRISM). Lecimy dalej - The Vampire Of Time And Memory i hipnotyczny If I Had A Tail. I tutaj zaczynają się jaja - dla tych, którzy nie znają dokonań PH - Homme wyprodukował swego czasu album trzeci Arctic Monkeys Humbug (i od tego czasu Arctic Monkeys grają jeszcze bardziej zajebiście - zainteresowanych odsyłam do przesłuchania najnowszego singla AM Do I Wanna Know). Wracając - If I Had A Tail gości na wokalach Alexa Turnera (łiii!), Dave Grohla na perkusji (dla niewiedzących - Dave i Josh to kumple od.. dawna. Nie wiem jak dawna, nie pytałem) i Nicka Olivieri w chórkach. Z tym ostatnim to było dla mnie niemałe zaskoczenie, gdyż Josh wyrzucił Nicka za naparzanie swojej dziewczyny (cześć Chris!*), kupę narkotyków (cześć Charlie!**) i jeszcze kilka innych niefajnych rzeczy.
Jedziemy dalej - My God Is The Sun. Aktualnie jedyny singiel z ...Like Clockwork - i znów muszę przyznać, byłem rozczarowany gdy pierwszy raz usłyszałem tą piosenkę na streamie z Lollapaloozy. Ale gdy wyszedł cały album i przesłuchałem go w całości, piosenka za piosenką - zmieniłem zdanie. Numer groovi, przez cały czas leci milusia grzechotka i motyw po pierwszym refrenie (bodajże 1:30) - riff sam się prosi, żeby zrobić z niego kolejny numer! Następnie Kalopsia i kolejny gość - tym razem Trent Reznor z Nine Inch Nails (słyszeliście NOWY singiel - materiał na kolejna notkę, tylko czekać na nowy album!).
Kolejny gość to nie byle kto - każdy z nas słyszał o Sir Elton Johnnie. Jakimś cudem udało się ściągnąć PH&JŚ go na płytkę - zagrał na pianie w numerze Fairweather Friends - wspaniała końcówka; numer się nie rozwiązuje tak jak Bóg (czy ktoś inny..) przykazuje, tylko słyszymy Josha "I don't give a fuck".
Następnie - mój ulubieniec - Smooth Sailing. Pojawia się tu fraza, która - moim zdaniem - bardzo dobrze opisuje całość albumu - "I blow my load over the status quo". Raczej mało kto spodziewał się takiego albumu od PH&JŚ, album już nie rzuca szybkimi numerami takimi jak Little Sister czy Go With The Flow. Jest raczej eklektyczny, bardziej hipnotyczny; powiedziałbym wręcz koncepcyjny.
I Appear Missing - najdłuższy numer na płycie, pięknie zapowiada koniec całości i zamykający płytę ...Like Clockwork. Numer zapoznaje nas z nowym perkusistą QOTSY, panem Jonem Theodore (znanego skądinąd ze współpracy z The Mars Volta). Już nie mówiąc o smyczkach w tym kawałku. I tu ostrzeżenie - nie jest to album, z którego po pierwszym przesłuchaniu wybiera się najlepsze numery. Słucham go już po raz 20 (albo 200...) i po dziś dzień uważam, że ten album najlepiej smakuje w całości. Z dodatkiem dobrych słuchawek. I dobrego towarzystwa.
Podsumowując - płyta żondźi. Niektóre płytki nadają się co najwyżej na frizbi - jeżeli ta miałaby tak skończyć, to byłoby to frizbi dla psa Królowej Brytyjskiej. Albo i dla samej Królowej.
Ocena FTM: 5/5
Komentarz: Bieber może pozazdrościć. I kupić sobie nowe Ferrari. Damn...